Dzień dobry we wtorek!
Czytasz mnie, więc skorzystam z okazji i opowiem Ci, jak to wszystko się zaczęło. Pierwsze zdania „Za Lasami” napisałam nie wiedząc jeszcze, że będą elementem fabuły czegoś większego. Zeszłoroczny lock-down stworzył w moim kalendarzu wielką lukę. W terminach, w których wcześniej ciasno układałam kolejne wyjazdy do przedszkoli na zajęcia terapeutyczne z psami mogłam zaplanować wszystko, na co wcześniej nie miałam czasu. Mogłam nawet nic nie planować.
Zmierzyłam się z kilkoma książkami, za które chwytają amatorzy twórczości własnej. Był Stephen King i jego „Jak pisać? Warsztat rzemieślnika”, Katarzyna Bonda i „Maszyna do pisania”, później kilka narzędzi wyszukanych w popularnych, polskich szkołach pisarskich. Bawiłam się, pisałam dla przyjemności i odmiany. Zaledwie cztery miesiące wcześniej obroniłam dysertację, a na co dzień przygotowywałam artykuły naukowe i metodyczne. W między czasie Olga Tokarczuk zdobyła Literacką Nagrodę Nobla i przeszłam na ścisłą dietę czytelniczą jej twórczości. Nie brakuje w niej okazjonalnej pochwały dla zawodu pisarza, pełnienia roli „czułego narratora”. Mój apetyt rósł w miarę jedzenia. Czytałam, pisałam, czytałam, pisałam, każdy dzień przeplatał się tymi dwiema czynnościami jak warkocz. Portale społecznościowe i ich algorytmy poznały moje skryte pragnienie i niby przypadkiem podkładały mi pod palce ogłoszenia kursów pisarskich, na które w ogóle nie było mnie wtedy stać. Jako kynoterapeutka prowadzę własną firmę i każdy, kto jedzie na wózku małego przedsiębiorcy wie, że kiedy nie pracujesz, nie zarabiasz.
Oczywiście, że się zgłosiłam. Kolejne dwa miesiące co tydzień spotykałam się z autorem serii o komisarzu Grossie. Uczył mnie podstaw warsztatu. „Za Lasami” było w strzępach, urywkach, które tworzyły się oddzielnie, niemal niezależnie, bez świadomości, że są tym samym ciałem. Nikt nie wiedział, ze mną włącznie, co z tych napisanych składników się naważy. Tytuł był źle dopasowany, główny bohater zagubiony w ciągu przyczynowo-skutkowym, historia objawiała się losowo – raz daleko w przeszłości, innym razem w przyszłości.
Objawienie, które połączyło wszystko w całość mogłabym przyrównać do filmowych chórów anielskich, jasności przedzierającej się przez chmury wprost na moje niepojętne lico, zbliżenia na przekrój naczyń krwionośnych, w których krew gwałtownie przyspiesza na skutek wyrzutu adrenaliny. Nie żartuję. Nie naciągam rzeczywistości. To mi się po prostu przytrafiło. Historia, którą w sobie nosiłam była w kawałkach, ale kiedy zrozumiałam, gdzie jaki puzzel pasuje w mojej głowie wszystko już było na swoim miejscu. Zapisanie więc tych 324 stron maszynopisu było kwestią czasu.
Spędziłam z tą historią setki godzin, sam na sam, przed komputerem i z widokiem na niewielki, zabudowany murem między kamienicami ogródek. Długie spacery z psami i joga dawały odpocząć ciału po tym, jak moja wyobraźnia torturowała je wielogodzinnym siedzeniem, bez zwracania uwagi na takie szczegóły jak głód czy pragnienie.
Pracę skończyłam na początku sierpnia. Kolejne miesiące jak żółtodziób poruszałam się po mieliznach rynku wydawniczego, o czym opowiem już w inny dzień. Do wpisu załączam osobiste zdjęcie miejsca, po których poruszają się moi bohaterowie. Nie mogę odkryć przed Tobą wszystkich tajemnic naraz. Dopiero się poznajemy.
akompaniament: Asgeir, Until daybreak