Święta wielkanocne spędziłam w „Instytucie” mistrza literatury grozy i jak przy niemal każdej jego książce zapomniałam o całym świecie. Zaprzyjaźniłam się z nastoletnim Lukiem, Kalishą, małym Averym i stróżem nocnym Timem. Razem z nimi pałałam niechęcią do pani Sigsby i pana Steckhousa. King zapewnił mi jako czytelniczce wszystkie emocje, o które pisarz zabiega: byłam wzruszona, przestraszona, trzymałam kciuki, nie chciałam, ale musiałam czytać dalej, żeby w końcu połknąć ostatnie 300 stron.
Wiele lat unikałam jego książek przekonana, że literatura horroru, grozy, straszydeł, potworów czy zjawisk paranormalnych nie będzie mnie bawiła. Sięgnęłam po „Carrie” i „Lśnienie” dwa lata temu, kiedy zaplanowałam z przyjaciółmi wieczór kinowy ze Stephenem. Dość, że nie widziałam do tej pory jego klasycznych adaptacji i miałam być jedynym widzem, który pierwszy raz spotka się z Dannym i Jackiem Torrencem. Chciałam być przygotowana. Od tej pory czytam jego kolejne książki regularnie, mniej więcej co dwie-cztery inne lektury. Nie zawiódł mnie ani razu, niezależnie czy czytam dzieło z lat dziewięćdziesiątych, czy coś zupełnie nowego.
Z całą przyjemnością polecam „Instytut” i autora najlepszej rady, jaką dostałam, kiedy podjęłam decyzję o pisaniu na całego. Nie rozczarowuje, wciąga i skłania do myślenia snując fantastyczną historię, która (mam ogromną nadzieję) jest tworem jego wyobraźni.
5 thoughts on “Wielkanoc w „Instytucie””
Comments are closed.