Zajmuję miejsce w tylnych rzędach wśród fanów literatury grozy. Lubię i regularnie czytam. Głównie Stephena Kinga. Sami rozumiecie. Można mnie porównać to dziewczyny w glanach, która ma na playliście „Smells like teen Spirit”. Niby fanka ciężkiej muzyki, a jednak nie. (Co jest totalnie niezgodne z prawdą – jestem kryptometalówą w koszulkach Disneya z Metallicą, AC/DC czy Iron Maidan pomiędzy utworami Enyi i Hanza Zimmera).
Ikuba dostałam w prezencie, co po kolejnym wpisie daje już jako-taki obraz tego, co moi bliscy o mnie myślą, gdy chcą mi coś sprezentować – oczywiście książkę. Opasłe tomiszcze rozgościło się obok Nesbo, który zajął już prawie całą szerokość półki, a Urbanowicz napisał dokładnie tyle stron, ile brakowało do ścianki. Ciemny zarys kobiecej głowy spoglądał na mnie podczas wypoczynku w ulubionym miejscu na kanapie, niemal zawistnie, kiedy czytałam kolejnego Cobena czy Lackbergową. Po kilku miesiącach zakupowej posuchy musiałam stanąć twarzą w twarz z faktem, iż Inkub był ostatnią książką ze „stosu hańby”. Rzucał mi wyzwanie od dawna, a ja na książkoholikowym głodzie podniosłam rękawicę.
Byłam zaskoczona, jak szybko ją przeczytałam. Artur Urbanowicz na naszej pierwszej randce wciągnął mnie w mroczną, gęstą i lepką od niepokoju historię o małej miejscowości na Sulwaszczyźnie, którą trawi jakaś nienazwana choroba od niema pół wieku. Rzutuje ona na psychikę mieszkańców, ich relacje, zdrowie fizyczne, w końcu życie i śmierć. Nie polubiliśmy się z głównym bohaterem od pierwszego wejrzenia, ale z czasem to się zmieniło. Co innego główny antagonista. Mrok i tajemnica jego (a może jej?) osobowości zahipnotyzowały mnie, jak blade światło z ciemnym lesie, za którym bezmyślnie podążasz na pewną zgubę.
Jak zwykle w mojej czytelni polecam Ci kolejną lekturę. Polska groza w wykonaniu Urbanowicza jest czymś, obok czego nie ma sensu chodzić obojętnie, z wysoko zadartym nosem. Teraz jego „Paradoks” spogląda na mnie z regału, ale tym razem nie mogę się doczekać spotkania.
Inne czytelnicze polecajki znajdziesz tutaj: