Przy okazji ósmego zbioru osobistych przeżyć i rad z samo-wydawniczej drogi zachęcam do refleksji i kalkulacji dwóch newralgicznych okresów w roku kalendarzowym.
WAKACJE i ŚWIĘTA
Dla przypomnienia.
Brudnopis „Za lasami” powstawał na przełomie marca-czerwca 2020 roku. Później chciałam być grzeczną uczennicą Stephena K. i schowałam go na 4 tygodnie pod łóżko, by zapomnieć o bohaterach i fabule. W między czasie pracowałam nad drugą powieścią, ale pierwsza przechodziła bolesny dla mnie okres hibernacji.
Po miesiącu (lipiec) i poprawkach wręczyłam książkę beta-czytelnikom. Byłam PEWNA, że dostanę pełen feed-back w przeciągu dwóch-trzech tygodni. Tak się niestety nie stało i zbierałam ostatnie, ważne dla mnie opinie do końca września.
Październik poświęciłam na analizę sugestii, poprawki i korekty w iście amatorskim, ale bardzo przyjemnym stylu.
W listopadzie podjęłam decyzję o przygotowaniu propozycji wydawniczych i ich wysyłkę do około 15 wydawnictw. Zaskoczeniem okazały się terminy odpowiedzi – od 3 do nawet 6 miesięcy. Tak, tak! Pół roku!
To było najgorsze pół roku w moim jako-tako zawodowym życiu. Nieznośne przekonanie, że pisarstwo może się okazać mrzonką albo nawet snem, który już się skończył i nie chce się znów przyśnić. Przychodziły pierwsze propozycje współpracy, spotkania oko w oko z umowami wydawniczymi, ostatecznie nawet z prawnikiem, gdyż paragrafy dotyczące przekazywania praw autorskich (na lata!) i wynagrodzenie dla autora wzbudzały kilka wątpliwości.
Stanęłam na rozdrożu. Zdawałam sobie sprawę, że w tamtej właśnie chwili ważyła się moja pisarska przyszłość. Przypomniałam sobie, że aby być pisarką nie potrzebuję karty członkowskiej z logiem jakiegokolwiek wydawnictwa i mniej więcej w lutym lub marcu udałam się po radę do mojego nauczyciela, Roberta Małeckiego. Niedługo potem odbyłam dłuuuuugą rozmowę z self-publisherem.
30 marca zamieściłam pierwszy wpis na blogu – dzień tłuczonego na dziobie okrętu szampana. Wyruszyłam w samo-wydawniczą podróż.
Zmierzyłam się z wakacyjnym tornadem urlopów i organizacji własnego wesela, dlatego w wydawniczym kalendarzu uznałam okres od lipca do sierpnia za stracony. Nauczyłam się, że aby produktywnie wykorzystać ten sezon powinno się ALBO pisać, ALBO trzymać dokładnych terminów z redakcją, ALBO odpoczywać i mieć wszystko w nosie.
Okres od początku września do końca listopada był czasem intensywnej pracy na wielu frontach, z czego jeden miesiąc bez wyrzutów sumienia musiałam wyciąć – dostałam nową, boską pracę, więc poświęciłam się na milion procent. Resztę działań opisałam w poprzednim wpisie o „czasie siódmym”.
Zaplanowałam premierę książki na 5 stycznia z ogromnymi marginesami na ewentualne wpadki czy potknięcia. Dowiedziałam się, ile czasu potrzebuje drukarnia na realizację zamówienia na wydruk 1000 egzemplarzy (czy to za dużo, czy za mało – zostawmy ten temat na inny dzień). Miesiąc! Pamiętajmy, że miesiąc roboczy w grudniu wyciąga się na listopad i styczeń z uwagi na okres świąteczny – nawet jeżeli święta wypadają w weekend. Umówmy się, że praca kurierów i listonoszy rządzi się wówczas zupełnie innymi prawami.
Oto jesteśmy. Koniec listopada. W rzeczywistości, w której „wszystko idzie zgodnie z planem” moja powieść, plik tekstowy i grafiki stałyby właśnie w progu skrzynki mailowej drukarni. Bywało gorąco, pojawiły się emocje, napięcia i stres, bo przecież data i miejsce premiery są zaklepane, recenzenci poumawiani, zaangażowano wiele innych ludzi po to, by wszystko się spięło w wybranym terminie. Góry i doliny.
Pomyślałam więc, że planowanie daty premiery książki w okolicy świątecznej i przełomu roku może być problemowe. Z drugiej strony jak nie święta i wakacje to zaraz walentynki, później Wielkanoc, w między czasie Noc Kupały i Andrzejki. Co ma więc począć ten biedny pisarz-wydawca?? Pisać. I planować z jeszcze większym wentylem bezpieczeństwa. Później znowu pisać i nadal pisać. Dobierać sumiennych kontrahentów i uczyć się ich sposobów pracy, aby w przyszłości mieć je na względzie. A później jeszcze trochę pisać. Szukać wsparcia w bliskich, by nie dać się ponieść emocjom. Co potem? Oczywiście, niezmiennie, z uporem maniaka i z przyjemnością pisać.
Poprzednie wpisy o SEFL-PUBLISHINGU znajdziesz tutaj: